poniedziałek, 17 marca 2014

010. rozdział dziesiąty

010. Rozdział dziesiąty
Bez papierosa „zaraz po” seks jest jak „niedokończony”...

Wyplątuję się z jego objęć i po raz kolejny łamię złożoną obietnicę. Z pozostawionej w salonie kurtki wyciągam paczkę mentolowych papierosów. Wyciągam jednego i niemal po omacku wyszukuję na blacie stołu zapałek...
Półnaga siadam na dywanie i opierając się o białą szafę, odpalam papierosa. Nikły płomień na kilka sekund oświetla półmrok i ginie. Zapałka dymi się przez chwilę, po czym martwe, wypalone drewno kruszy się w moich palcach. Sięgam ze stolika szklaną popielniczkę. Zamykam oczy. To takie prawdziwe... ogień wypala. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy jak te zapałki.
Zaciągam się gryzącym dymem ostatni raz i gaszę dogorywający niedopałek. Po cichu, powoli wracam do łóżka. Wsuwam zmarznięte kończyny pod nagrzaną kołdrę i wtulam się w jego ciało. W półśnie obejmuje mnie i przygniata swoim ciężarem, gdy przytula policzek do mojej klatki piersiowej, a wytatuowaną dłoń kładzie na moim brzuchu.
– Kath? – Słyszę swoje imię, ale nie odpowiadam. Domyślam się co powie. – Nienawidzę, gdy palisz...
– Kocham, gdy mnie pieprzysz...

009. rozdział dziewiąty

21 lutego 2014

009. Rozdział dziewiąty
...bo miłość nie jest racjonalna, na całe, kurwa, szczęście.

Otwieram drzwi na taras, okrywam szczelniej ramiona swetrem. Chmury na niebie są szare i ciężkie, niczym zmęczone powieki, a mimo to... widzę przez ich poszarpane krawędzie błękit nieba. Może to to światło, a może Wiśniewski ze swoimi książkami... a może tylko tęsknota, ale łzy pieką mnie w kącikach oczu. I jestem rozczulona. Tak właśnie, rozczulona. To trochę tak jakby powiedzieć, że brzegi mojego istnienia się rozmywają, niczym rozmyte zbyt dużą ilością wody kontury akwarelowych obrazów. Tyle, że ja rozmywam się od łez...
Wciąż czuję we włosach jego palce, gdy przeczesywał nimi mokre ich pasma. I słyszę szept tuż nad moim uchem „Czy dzisiaj też mam zanieść Sarę do naszego łóżka?”. Oparta o plastikową ramę tarasowych drzwi zastanawiam się nad tym przez moment. Nikt nie wyciera, ani nie rozplątuje już moich włosów. To inny świat, inna bajka, zupełnie inna książka, ale... Tak - myślę w odpowiedzi - dziś też...
„Dzisiaj” to nadal moje życie.

008. rozdział ósmy

19 lutego 2014

008. Rozdział ósmy
Wiśniewski na każdą porę mojego życia... dosłownie każdą.

„Miał przylecieć do Krakowa wieczornym samolotem z Berlina. Znalazł jakieś wcześniejsze połączenie przez Kolonię. Spędził dziewięć godzin na lotnisku w Kolonii, aby być dziewięćdziesiąt minut dłużej ze mną w Krakowie. On nie mierzył czasu latami swojego życia. On mierzył go czasem swoich przeżyć. Były dla niego jak dotyk prawdy. Potrzebował ich, aby nie zwariować i aby czuć, że całe to zamieszanie ma sens. Dla przeżyć zatrzymywał się w swoim powierzchownym pędzie do przodu, by nabrać sił przed dalszą drogą. Czasami były to tylko minuty. Kolekcjonował przeżycia tak jak inni kolekcjonują obrazy lub figurki aniołów. Przez długi czas, gdy traciłam z nim kontakt na więcej niż dwanaście godzin, drżałam ze strachu na powracającą myśl, że będę, lub nawet już jestem, tylko jednym z aniołów w jego kolekcji.
Stanął za mną, ustami i językiem dotknął mojej szyi, zakładając mi słuchawki na uszy. Potem odwrócił mnie do siebie, nacisnął przycisk w odtwarzaczu i wepchnął obie swoje dłonie za pasek moich dżinsów. Z rozkrzyżowanymi ramionami i ściśniętymi w pięści dłońmi ociekającymi wodą stałam przytulona do niego, poddając się temu, co robi. Osłupiała, zasłuchana, zacałowana...
Miłość to więcej niż zwykły pocałunek, to więcej niż zwykłe połączenie...
Można warg dotykać, muskać je, ssać, gryźć, podnosić językiem, można je zamykać swoimi ustami, aby za chwilę je otworzyć, rozewrzeć, spulchnić lub mocno zacisnąć. Można koniuszkiem języka cierpliwie i dokładnie namaszczać śliną ich brzeg. Można przygnieść je do dziąseł, można je smakować, można je zwilżyć lub zamoczyć swoją śliną, aby zaraz potem osuszyć wydychanym powietrzem. Można je obejmować szczelnie swoimi wargami, po chwili zwolnić uścisk, otworzyć na oścież, rozsunąć zęby, wyssać język na zewnątrz i przygryzać go delikatnie. Można go potem wepchnąć do środka, przycisnąć do dolnego podniebienia i dotykać swoim językiem wybrzuszenia dziąseł nad każdym zębem po kolei, można dotknąć nim górnego podniebienia i zatrzymywać na każdym jego zgrubieniu, można... Można zwariować przy tym. Albo się zakochać.
Gdy dzisiaj zastanawiam się, kiedy tak naprawdę zaczęłam go kochać, to zawsze przychodzi mi do głowy te pięć minut i czterdzieści jeden sekund. Odwołał trzy spotkania w Berlinie, zapłacił niebotyczne sumy, zestawiając lot przez Kolonię, aby przeżyć ze mną pięć minut i czterdzieści jeden sekund pocałunku, który sobie wymarzył, słuchając przypadkowo tej piosenki w taksówce z lotniska Tegel do centrum Berlina. Wpychał mi do uszu muzykę i słowa, które opowiadają miłość ostateczną i ustami „czynił mnie swoją”.

Mógłbym przez cały dzień opowiadać o tobie,
Nie wymawiając ani razu twojego imienia,
Nic nie da się porównać z tobą,
nic nie jest tak piękne jak ty.
Każdy twój ruch, każda godzina z tobą...
Nie znam niczego tak pięknego jak ty
Nie znam niczego...
Ich kenne nichts, das so schön ist wie du...
Ich kenne nichts...
Ustami czynić swoją, naznaczyć cię sobą...

Gdy nie było już żadnych więcej „można” dla moich ust, rozpiął pasek moich spodni, zrzucił je z majtkami na podłogę i posadził mnie na parapecie okna, klękając przede mną. Można warg dotykać, muskać je. Ssać, bardzo delikatnie gryźć, rozsuwać językiem, można je zamykać swoimi ustami, aby za chwilę je otworzyć, rozewrzeć, wepchnąć język do wnętrza. I nie przerywać ani na chwilę. Można. I można przy tym zwariować. Przestać na chwilę oddychać z braku tchu. Przestać myśleć, przestać pamiętać i zacząć tylko czuć. Pozbyć się resztek wstydu i otworzyć się jeszcze bardziej. Na oścież. Jak muszla z perłą. Różową perłą. Nie żadną pospolitą, białą. Różową, wilgotną perłą wypchniętą nadmiarem pulsującej w niej krwi na zewnątrz.
Poczuć tam dotyk języka i zacząć na nowo oddychać. Łapczywie, aby móc krzyczeć. Oszaleć. Jeszcze bardziej...
Ustami czynić swoją... Sam tak to nazwał. Nad ranem, w ciszy mroku, wyczerpana po całej nocy, przytulona piersiami do jego pleców wsłuchiwałam się w jego spokojny oddech, broniąc się zaciekle przed snem, który mógł odebrać mi kilka świadomych godzin jego obecności. Gdy szarość świtu zaczęła przedostawać się do wnętrza szparami w żaluzjach, wstałam ostrożnie, odklejając się od niego. Obudziłam go muzyką wypełniającą szeptem sypialnię...
Ich kenne nichts, das so schön ist wie du...

~ Janusz L. Wiśniewski ~

007. rozdział siódmy

18 lutego 2014

007. Rozdział siódmy
Oh, ma douce souffrance...

Kropla zimnej kawy spływa leniwie po białej glazurze ceramicznego kubka, pozostawiając nań beżowy ślad. Obserwuję, jak dotyka dna i ginie pod cienką szparą, na białym stole. Zamykam oczy, czując silne dłonie na nagich ramionach.
– Zimno ci... – szepcze, całując czubek mojej głowy. Ma rację, jak zwykle zresztą. Obejmuje mnie mocno, pozwalając bym wtuliła się w jego ciepłe ciało. – Musisz jeść, rozumiesz? – mówi, już spokojniej, chociaż w moich uszach wciąż pobrzmiewają słowa, które wykrzyczał kilkanaście minut wcześniej. Odruchowo mimowolnie pocieram nadgarstki... – Przepraszam – dodaje, zauważając moją reakcję. – Martwię się o ciebie... – Ujmuje delikatnie przegub mojej ręki, na którym odcisnął się ślad srebrnej bransoletki, pozostawiony na mojej skórze przez jego własne palce. – Nie możesz mi tego robić...
Milczę. Słowa więzną w moim gardle; już dawno uznałam, że kłótnie nie mają najmniejszego sensu. Gdy nie odpowiadam, znów całuje moje włosy. Nie chcę psuć spokoju, który wniósł w moje życie po tylu tygodniach udręki, więc powoli, ostrożnie wplatam palce w jego jasną czuprynę, gładząc niesforne kosmyki.
Sans toi ma vie n'est qu'un décor qui brille, vide desens... – Uśmiecham się, a choć nie rozumiem ani słowa, wyplątuję się z jego ciasnych objęć. Obracam się na krześle i subtelnie całuję skórę jego płaskiego brzucha... Czuję jak pod moimi wargami drżą mięśnie. – Nie rób tego... – Słyszę tuż nad swoim uchem, gdy nachyla się nade mną.
– Czego? – pytam bezmyślnie, odchylając lekko głowę, bo ciepły oddech w okrutny sposób drażni moją szyję.
– Nie baw się mną tak – odpowiada, ale udawana stanowczość w jego głosie ginie, gdy muska ustami miejsce tuż pod moim prawym uchem...

006. rozdział szósty

25 stycznia 2014

006. Rozdział szósty
...and we can learn to love again.

Wkładam do odtwarzacza tę samą płytę co wówczas. Siadam na łóżku, zamykając oczy. I znów czuję go jakby bliżej... jakby bardziej. Takt za taktem, dźwięk za dźwiękiem, wspomnienie za wspomnieniem. Bezsłowie tamtego poranka zabliźnione gdzieś pod skórą... Silence and Light...
...tęsknię. Tak niewypowiedzenie, niemożliwie, nierealnie wręcz mocno. Po raz kolejny otwieram blizny złamaną obietnicą. Jeszcze tylko jeden dzień, jeden sen, jedno niedopowiedzenie i znów wzejdzie słońce. I znów jego ciepłe dłonie ogrzeją moje ramiona. I znów... tylko na chwilę.

005. rozdział piąty

12 grudnia 2013

005. Rozdział piąty
Ich bin so verrückt, verrückt nach dir...

Otwieram oczy, gwałtownie zachłystując się suchym powietrzem. Noc gęstnieje z minuty na minutę, gdy jego miękkie usta muskają moje nagie piersi. Mogłabym skłamać i powiedzieć, że po tych ośmiu latach wiem o nim już wszystko, ale tak przecież nie jest. Każdego kolejnego dnia przekonuję się, że miłość do niego jest jak ocean. Nie sposób przepłynąć jej wpław samotnie... nie sposób dogłębnie i całkowicie jej poznać.
Próbuję wyswobodzić dłonie z uścisku jego silnych palców. Mimo to czuję tylko jak jeszcze bardziej dociska moje nadgarstki do materaca, tuż nad moją głową. Jego zamglony wzrok przenika mnie na wskroś, jakby samym tylko spojrzeniem usiłował dotknąć mojej duszy. I przychodzi mi na myśl, że to właśnie w tym momencie... w tym spojrzeniu, a nie w pocałunkach, czy tym jakże ludzkim połączeniu ciał rodzi się magia tego uczucia.
– Kath – szepcze niemal bezgłośnie, ale ja automatycznie zamykam mu usta dotykiem swoich warg. Słowa tego nie pomieszczą, są zbyt kruche, zbyt lekkie... mają w sobie zbyt mało przestrzeni, by to ogarnąć i pomieścić.
Otula mnie cisza, przerywana nierównym oddechem. I bicie serca tuż przed świtem, gdy składam głowę na jego piersi. Opuszkami drżących palców dotykam jego szczęki, gładząc kilkudniowy zarost, ślady którego z pewnością noszą dziś moje uda... Powoli, niczym trucizna, zaczyna do mnie docierać też inna, nieco bardziej bolesna świadomość. Zaczynam tęsknić; wtulona w niego rozpaczliwie odganiam myśli, o tym, że jutro znów zasnę sama. I wdycham go na zapas, jakby jego nieobecność miała odebrać mi resztki tlenu, i jakby te kilka mniej lub bardziej świadomych wdechów miało mnie przed tym uratować... Jakby miało go we mnie wystarczyć na dłużej, niż tylko tę jedną, nieświadomą sekundę samotności zaraz po przebudzeniu.

004. rozdział czwarty

10 grudnia 2013

004. Rozdział czwarty

Ostatnią rzeczą, którą pamiętam są schody wiodące na biały korytarz. Wiem, że było tam zimno, ale wspomnienia przesuwają się rozmazanymi obrazami... Leżę na łóżku, przyciskając do ust wierzch jego dłoni. Głowa mi pęka. Powoli dociera do mnie, że znów jestem tu gdzie powinnam, choć nie w domu. Znów przy nim...
Lodowate powietrze berlińskiego poranka otrzeźwia mnie znienacka. Wyciągam z jego kurtki paczkę amerykańskich Cameli. Drżąc, naciągam na nagie plecy białą koszulę, którą jeszcze kilka godzin temu sama rzuciłam na dywan. Wciąż jeszcze pachnie jego perfumami. Bezmyślnie odtwarzam w pamięci jego zachłanne pocałunki...
Ich liebe dich, Schatz. Ich liebe dich...
Gorzki dym gryzie moje gardło. Słyszę jego ciche kroki, jednocześnie wyrzucając wciąż zapalony niedopałek przez hotelowe barierki tarasu.
– Kath? – woła zaspanym głosem.
– Tu jestem, Schatzi. – mówię zachrypniętym tonem, patrząc na stalową szarość pochmurnego nieba.
– Kath... – Powtarza, tuląc mnie do siebie. – Jak dobrze...
– Jestem – odpowiadam. – Jestem i nigdzie się nie wybieram.
– Wiem. – Słyszę, czując jak wtula rozgrzane nocą usta w zagłębienie tuż nad moim obojczykiem. Nie odpowiadam. To przecież oczywiste. Jego spierzchnięte wargi dotykają mojej skóry. Wilgotnym językiem kreśli nań niezauważalne ślady. – Nie pal...
Cholera, myślę. Cholera... nienawidzę, gdy to robi.
– Ty przecież też palisz... – szepczę, ostatkiem sił odchylając głowę. Otwierając zamknięte oczy, spoglądam w jego brązowe tęczówki. Jest tyle rzeczy, które chciałabym powiedzieć... a mimo to, wciąż brakuje mi słów.
– Wiem, ale ty nie pal... Mnie i tak już nic nie zaszkodzi.
Kamienieję w bezruchu. Od tygodni powtarzamy ten sam scenariusz. Te same dialogi, identyczne emocje.
– Powiesz mi? – Cisza. – ...kochasz mnie?
– Kath...
– Pytam, czy mnie kochasz... – Wiem, że to nie w porządku. Jeszcze jedno słowo, a głos ugrzęźnie mi w gardle. Mimowolnie zaciskam dłonie na jego ramionach. Uciekam do sypialni, zmuszając się, by znów na niego nie spojrzeć.
– Kocham. Kocham cię, Kath, słyszysz?! – Woła za mną. Próbuję udawać głuchą, choć słyszę przecież doskonale. Ani słowa więcej... ani słowa. – Katy... Kath, błagam...
– Powiedz mi... – proszę, stając w na progu łazienki.
– Kath... – Zamyka oczy. – Nie. Tak będzie lepiej...
– Nie? – Pustka we mnie jest niemal namacalna.
– Nie... Nie powinienem był ci o niczym mówić – dodaje. Opieram głowę o ciemną framugę drzwi. Znów jest mi niedobrze i słabo, na tyle, że z trudem utrzymuję równowagę.
– Jak możesz...? – mamroczę. – Jak możesz mi to, do cholery, robić? Jak?! – Przestaję już nad sobą panować. Z każdą sylabą podnoszę głos. Chciałabym krzyczeć i zamilczeć jednocześnie. Strach chwyta mnie za krtań, gdy chwiejnym krokiem podchodzę bliżej. Nie mam już nic do stracenia... – Zdajesz sobie sprawę, panie najważniejszy, że od dwóch tygodni odchodzę od zmysłów? Za miesiąc będziesz mnie odwiedzał w psychiatryku. Chcesz tego? – pytam, cedząc słowa. Wkładam w nie tyle jadu i lodu, na ile tylko mnie stać. – Nienawidzę cię, wiesz? Nienawidzę... – Przystaję i składam policzek na jego piersi. – Odkąd wróciłeś, każdej godziny, każdej minuty i każdej sekundy boję się, że to mój ostatni dzień z tobą. Ostatni dzień, z miliarda dni, które chciałabym przeżyć... Jesteś w stanie to pojąć? – Stoimy pośrodku obcego pomieszczenia. Chciałabym walić pięściami w jego tors, ale nie jestem nawet w stanie otworzyć zmęczonych oczu, nie wspominając o zabiciu go własnymi rękoma. – Ile mam czasu. Powiedz mi... jak długo?
– Kath... – Niemal niedosłyszalny szept i dotyk jego dłoni na moich plecach dekoncentrują bardziej, niż litry alkoholu wypite poprzedniego wieczoru. – Skąd...?
– Powiedziałeś. – Milknę. – Sam mi powiedziałeś... Ile mam czasu, do kurwy... Ile?!
– Kathrin. – No tak. Polskie przekleństwa...
– Nie, nie Kathrin... Nie kathuj mi tu... Chcę wiedzieć! – Trzęsę się jakbym stała na mrozie w samej bieliźnie. Łzy napływają mi pod zaciśnięte powieki. Chciałabym uciec, lecz już nie mam dokąd. – Umierasz... – stwierdzam, choć brzmi to bardziej jak pytanie.
– Każdy kiedyś umrze... – odpowiada wymijająco, odwracając wzrok. Patrzy w ścianę nieprzytomnym spojrzeniem. Lekko przygryza dolną wargę.
– Obiecałeś mi... Obiecałeś....
– Kath, do cholery! – Warczy, łapiąc mnie z całej siły za przeguby. – Życie to nie twoje durne opowiadanie! To nie scenariusz, który możesz modyfikować!
Odpycham go skostniałymi rękami. Świat wiruje, gdy opadam na zimne, łazienkowe kafelki. Zwijam się w embrion, dygocząc z lęku i zimna. Płaczę, choć nie wiem nawet, czy spoglądam w olbrzymie, naścienne lustro, czy na niewidzących źrenicach zaciskam powieki. Mimowolnie rejstruję, jak zbyt silne dłonie ściskają moje nadgarstki i szarpią ku gurze.
– Usiądź! Kath, siadaj! Patrz na mnie, dziewczyno, spójrz mi w oczy. Katy... – Unoszę umęczone spojrzenie na jego twarz. Rozbiegany obraz skupia się jedynie na srebrnawych kolczykach w dolnej wardze. Nie chcę patrzeć i nie chcę widzieć. Marzę o tym, by stopić się w jedno z białą boazerią... – Kath, kocham Cię, tak? Obiecałem Ci, że nie będziesz już nigdy więcej sama, pamiętasz? Kath... nigdy. – Nie patrzę. Silne palce obracają moją twarz tak, bym nie mogła odwrócić wzroku. Ale to nic nie daje, nadal na niego nie patrzę... Poza brązową głębią tęczówek niczego nie widzę, nic do mnie nie dociera.
Budzę się, gdy gorące krople wody spływają mi po twarzy. Strumień prysznica skierowany prosto na mnie niemal parzy. Zaczynam piszczeć i odskakuję, wpadając na jego ciało.
– Cii, to tylko woda... – słyszę. – Nie krzycz... – Opalone dłonie obejmują mnie w talii. Nadal mam na sobie białą, męską koszulę. Panika powoli, bardzo powoli odpuszcza, rozluźniając zbolałe mięśnie. – Jutro wyjeżdżam... Wróć ze mną...
– Nie mogę, wiesz o tym – mówię, ale jestem pewna, że mi nie odpowie. Jeden zero, myślę, gdy bez słowa kołysząc mnie lekko, jakby w takt niesłyszalnej muzyki, rozpina perłowe guziki na moich piersiach.
I trust, I believ... you. I promise you I will be a better man... – szepcze bezgłośnie, a ja domyślam się, że to tekst jakiejś piosenki. Obracam się, zakładając mu ręce na kark. Po raz kolejny odchylam mimowolnie głowę, gdy dotyka wargami mojej szyi...

003. rozdział trzeci

8 grudnia 2013

003. Rozdział trzeci

– Znów nie śpisz... – Do mych uszu dociera stłumiony szept. Nie odwracam się, ten głos poznałabym nawet na końcu świata. Siedzę sztywno, na dywanie w salonie, przez szklane drzwi tarasu podziwiając wschód zimowego słońca. Po chwili kiwam tylko przecząco głową. Ranek nastał zbyt szybko tej nocy, choć ja jeszcze wcale nie czuję się zmęczona. – ...i znów palisz – zauważa, a ja wyczuwam w tym tonie coś więcej niż zwykłą irytację.
Spoglądam na papierosa, którego trzymam w dłoni. Jego żar jarzy się w półmroku poranka. Po raz kolejny zaciągam się mentolowym dymem. Prawdę mówiąc jest mi już wszystko jedno...
– Nie mogę spać – szepczę i zamykam oczy. Może to nikotyna, a może brak snu i niedojedzona kolacja, ale zaczyna kręcić mi się w głowie. Gaszę niedopałek w szklanej popielniczce i kładę się na dywanie. – Przytulisz mnie?
Nie odpowiada. Siada na podłodze obok, wyciąga rękę i splata palce z moimi. Po chwili leży tuż obok, tuląc mnie do piersi niczym małe dziecko. Nie wiedzieć czemu, zaczynam drżeć... Chyba po prostu jest mi zimno... a może zwyczajnie się rozklejam?
– O czym myślisz? – Odzywa się po kilku minutach, dotykając ciepłymi wargami mojego czoła.
– O tobie – odpowiadam. – Zastanawiam się, kiedy znów znikniesz... – dodaję w końcu, bo ta myśl uporczywie domaga się wypowiedzenia jej na głos.
Słyszę jak wstrzymuje oddech, a potem cicho wzdycha. Wiem, co chciałby teraz powiedzieć, ale mam przecież rację. A on rozumie, że lęk ten nie wziął się we mnie znikąd. Przez moment tuli mnie mocno i gładzi wciąż wilgotne po nocnej kąpieli włosy. Milczy tak długo, aż w końcu zaczynam myśleć, że temat został zamknięty.
– Kath? – Ciepło jego oddechu muska moje ucho i skrawek szyi. Przechodzą mnie ciarki, a wraz nimi powraca fala zmęczenia. – Potrafisz mi zaufać?
– Chcę ci ufać...
– A uwierzysz, jeśli powiem, że nigdy już nie zostawię cię samej na tak długo? – Mimowolnie, w pierwszym odruchu chcę odpowiedzieć „nie”, ale w ostateczności wtulam tylko twarz w jego nagi tors. Tak bardzo chciałabym w to uwierzyć...
– A nie zostawisz? – pytam w końcu, podnosząc głowę tak, by patrzeć mu w oczy.
– Nie... Nie zostawię, już nigdy więcej. Rozumiesz? – mówiąc to, przesuwa kciukiem po kości mojego policzka. Przez ułamek sekundy znów wraca pewność, ale szybko tłumi ją drżenie w moim sercu. Wsłuchuję się w jego szept, którym otula mnie niby to ciepłym kocem. – Słowa „kocham cię” nie są w stanie pomieścić mojej miłości do ciebie. I żadne „tęskniłem” nie odda tej rozpaczliwej pustki we mnie, gdy ciebie nie ma.
Mam wrażenie, że żadnym słowem nie jestem w stanie odpowiedzieć na to, co przed chwilą usłyszałam. Czuję, jak łzy napływają w kąciki moich oczu. Dotykam jego dłoni i chcę coś powiedzieć, ale wyrazy na moich wargach nie układają się w zdania. Po omacku szukam w myślach czegoś, choć sama nie wiem czego dokładnie. Chcę zrobić cokolwiek, co zdjęłoby ze mnie ten dziwny ciężar niewypowiedzenia. W tej samej chwili on zamyka mi usta pocałunkiem, tym samym nie pozwalając zaistnieć zwątpieniu i uniemożliwiając mi wypowiedzenie jakiegokolwiek „ale”. Odruchowo przyciągam go bliżej siebie. Oszołomiona wielotygodniową tęsknotą, znajomym, słodkim smakiem jego ust, gładzę opuszkami palców kilkudniowy zarost, szyję, wystające kości obojczyka... Na ten krótki moment zapominam o miesiącach udręki, którą podarował mi swoim odejściem. Zamiast tego znów widzę w nim nastolatka, którego pokochałam, choć przecież żadne z nas nie jest już tym, kim było na początku...

002. rozdział drugi

7 grudnia 2013

002. Rozdział drugi

Obcasy szpilek stukają rytmicznie o chodnikowe płytki. Jeszcze tylko klucz w zamku obrócony dwukrotnie i zgrzytliwe pojękiwanie mosiężnej klamki. Torbę z zakupami niosę do kuchni zostawiam na stole. Biała kotka ociera się o moje łydki, mrucząc cicho, a młody cocker spalniel merda przyjaźnie ogonem, wybiegając na powitanie z salonu. Domowe ciepło ogrzewa moje skostniałe dłonie i zmarznięte stopy, gdy wracam do holu; powoli odtajam. Ściągam buty, odwieszam kurtkę na wieszak, głaszczę psa i podnosząc kota z podłogi, boso, po cichu wchodzę na górę.
W sypialni, przypięte do okiennej ramy, migoczą świąteczne światełka. Jego ciemna postać majaczy na tle niebieskawej poświaty. Zwierzak w moich ramionach mruczy, zawzięcie próbując oderwać zębami złotą kokardkę przy mojej bluzce.
– Są piękne... – mówię i uśmiecham się podziwiając świetlistą ozdobę. Widzę, jak w niedowierzaniu unosi z powątpiewaniem lewą brew, ale kąciki jego ust drgają lekko w mimowolnym odruchu.
– Te same, co w zeszłym roku... – Przypomina mi. – ...i w poprzednim.
– Wiem. – Przyglądam się przez chwilę jasnym refleksom, jarzącym się w gładkiej tafli szyby. – Są piękne... – powtarzam. – Tak samo, jak w zeszłym roku... i w poprzednim.
Odwraca się w moją stronę, opierając się o parapet. Wyjmuje z moich dłoni ciepłe ciałko i unosząc je na wysokość swojej twarzy, patrzy futrzakowi w oczy.
– Powiedzieć jej? Co, Leo? Myślisz, że powinna wiedzieć? – Kotka mruży powieki, jakby siłowała się z nim na spojrzenia. Przestaje mruczeć i zaczyna nerwowo machać puszystym ogonem. – Widzisz? Leo uważa, że to zły pomysł... – Szczerzy zęby, drapiąc Leo za uszami.
– O czym ty mówisz? – Wzdycham, bo nie bawi mnie ta zagrywka. Doskonale znam tę strategię...
– Mówię o twoim prezencie mikołajkowym...
– Schatz, daj spokój... Ja nie mam pięciu lat. – Protestuję, ale on ucisza mnie jednym spojrzeniem.
– Zamknij oczy... – szepcze, nachylając się nade mną. – Kath... – Ponagla, widząc, że nie zamierzam poddać się tak łatwo. W końcu, niczym dziecko, poddaję się i zasłaniam oczy dłonią. Słyszę, jak kocie łapki lądują miękko na panelach. Przez ułamek sekundy nic się nie dzieje, a zaraz potem drżące, zimne palce muskają lekko moją szyję. Dreszcz przeszywa mnie od karku przez całą linię kręgosłupa. Z opóźnieniem orientuję się, że coś małego i chłodnego przylega do rozgrzanej skóry mojego dekoltu. Przesuwam dłoń z twarzy na pierś. Pod opuszkami wyczuwam gładką krawędź metalu i jeszcze jakiegoś innego, cennego kruszcu.
– Wisiorek... – stwierdzam w końcu i otwieram oczy. W odbiciu szyby widzę, jak na cienkim łańcuszku połyskuje delikatnie w przytłumionym świetle niezbyt duże, niby srebrne serduszko. W środku błyszczy roziskrzony brylancik w tym samym kształcie. Znam jednak zbyt dobrze mojego ukochanego, by nie wiedzieć, że to jubilerskie cudeńko to coś o wiele cenniejszego niż zwykły kryształ osadzony w srebrze... – Czy to...? – Głos mi drży, bo domyślam się odpowiedzi.
– Diament w platynie – odpowiada spokojnie, jakbym pytała o prognozę pogody. – Na odwrocie wygrawerowany jest napis. – Słyszę i automatycznie odwracam zawieszkę, ostrożnie naciągając łańcuszek tak, by móc na nią spojrzeć. Literki są małe, czcionka delikatna, pochyła, lekko podłużna, choć w tym świetle niemalże zupełnie jej nie widać. Mimo to odczytuję po cichu słowo po słowie.
„Lass mich nie vergessen, wie sehr ich dich liebe...”

001. rozdział pierwszy

6 grudnia 2013

001. Rozdział pierwszy

Stojąc przy oknie w sypialni, nasłuchuję odgłosu kroków, które nie nadchodzą. Słońce prześlizguje się gładko między żaluzjami, spływając łagodnie na ciemne panele. Nawet zima w tym mieście wydaje się być tak surrealistycznie nieprawdziwa, jak to tylko możliwe. Jaskrawe poranki i ludzie w cienkich swetrach. Wszystko to wydaje mi się tak niemożliwie nierealne...
Schodzę na dół, odnajdując go w jedynym pokoju, który w tym domu należy tylko i wyłącznie do niego. Nachylam się nad czarnym oparciem obrotowego krzesła i opieram czoło o jego kark.
– Brakowało Cię tu... tęskniłam.
Męskie dłonie nieruchomieją na klawiaturze komputera. Ciche westchnienie uświadamia mi, że nic tak naprawdę się nie zmieniło, choć moje życie przecież stoi na głowie. Niewypowiedziane słowa cisną się na wargi. Czyż to nie byłoby takie proste? Powiedzieć, jak bardzo się cierpi...? Takie łatwe, kilka słów, moment milczenia i znów chwilowe spokojnienie. Milczę jednak, pogrążona w wyczekującym bezsłowiu.
– Dlaczego wciąż tu jesteś, Kath? Zraniłem Cię, odszedłem. Nie powinnaś mnie kochać, powinnaś nienawidzić...
– Nienawidzę tylko tego, że znikasz. Ale kocham Twoje powroty... – szepczę. – A teraz mnie posłuchaj... Ciii... Nic nie mów, posłuchaj. Kocham Cię, rozumiesz? Ko-cham... i już zawsze będę kochać. – Zamykam oczy na chwilę. Słowa się wymykają, tracą sens. A potem nadchodzi czułość spragnionych, miękkich warg. I nagle wszystko znajduje swoje miejsce.
Stojąc na wrzosowiskach białych kalii tęskniłam za Tobą. Tęskniłam tak bardzo. Jak dobrze, że jesteś...

00. prolog

3 grudnia 2013

00. Prolog
...choć życie przecież nie ma prologu.

Zakochując się w nim te ponad siedem lat temu zapomniałam o jednej, bardzo prostej i oczywistej rzeczy. Gwiazdy się przecież wypalają. A jego gwiazda wypaliła się już jakiś czas temu. Patrzę więc, jak nasza miłość zapada się w siebie, a w miejsce spokoju i dotychczasowej pewności pojawia się czarna dziura. Czarne dziury, jak wiadomo, mają to do siebie, że nic, co zostanie przez nie wchłonięte, nie jest w stanie ich opuścić... nawet światło.
Czasem wydaje mi się jednak, że światło wpadające w tę dziwną czasoprzestrzeń nie tyle nie może jej opuścić, co zwyczajnie nie chce...