wtorek, 29 marca 2016

028. rozdział dwudziesty ósmy

028. Rozdział dwudziesty ósmy
I feel your love, and I'm done and I surrender now…

Ile razy już czas kruszył mi się w dłoniach? Jak wiele razy wyjmowałam ten nóż spod łopatki? Fasolowe kotlety do hamburgerów skwierczą na patelni. Z salonu dobiega mnie muzyka, która tak bardzo dziś tu nie pasuje, choć przesiąknięta jest nim niczym ubranie dymem wypalonego papierosa. Krojąc cebulę mogę udawać, że wszystko jest w porządku. Że zegary wcale nie tykają w miejscu. Że nasze marzenia wcale nie legły w gruzach, a świat nie powinien zamilknąć i na zawsze pozostać bezludnym. Powinien, kurwa. Powinien.
Mam nóż w piersi, taki niewidzialny. Nikt go nie widzi, więc nikt nie wyjmie, ale ja go czuję. Jak długo można żyć z nożem w sercu? Okazuje się, że dziś puszkę Pandory można otworzyć wraz z wiadomością na messengerze. Dopisuję sens między linijkami, z nadzieją, że starczy sił na kolejny oddech. Dziś jeszcze starczy, jutro, za tydzień, za miesiąc, a może i za rok także – ale w końcu zabraknie. Nawet ten atrament będzie musiał się kiedyś wyczerpać...
– Kath, are you okay? – pyta z angielska i nawet się uśmiecham, słysząc jego głos. Nie wiem, kiedy widzieliśmy się ostatni raz. Nie bywa tu. Nie sypia, nie pracuje, nie spędza z nami czasu. Niekiedy tylko jest tak po prostu, jak teraz. Bardziej dla niego, niż dla mnie. Może trochę dla dziewczynek. Może dla naszego kota. Przypuszczam w duchu, że bardzo chciałby mieć kota. I córkę. Kota chyba jednak bardziej, ale do tego się raczej nie przyzna. Mężczyzna może chcieć mieć dziecko, może chcieć mieć nawet córkę, ale kota? Prawdziwy mężczyzna ma psa.... i motocykl. Czyli wszystko się zgadza. Kota – nawet jeśli chce – to nie ma, więc całe szczęście, że my mamy. Można go tarmosić za ogon i udawać, że nie znosi się tych paskudnych, samolubnych stworzeń.
Jak wiele rzeczy w życiu można udawać? Jak wiele spojrzeń przekłamywać? Jak wiele razy zapijać prawdę? Jak wiele myśli wypalać trawką? Jak długo można udawać życie?
– W porządku – odpowiadam łamiącym się głosem. – Jesteś głodny? Zaraz kolacja, możesz zawołać Sarę?
– Mhm – mamrocze i znika na schodach. Chyba mi nie uwierzył. Gdy przynosi ją do kuchni,  wisi w jego ramionach głową w dół. Włosy ma rozpuszczone, a różowa opaska na nic się nie przydaje w takiej pozycji. Do legginsów w panterkę założyła dwie różne skarpetki; jedna złota i sprana, a druga biała z neonowo-zielonymi palcami i piętą.
Nie kleją nam się niezobowiązujące rozmowy o niczym. Wszyscy wiemy, że ten odbezpieczony granat leży na stole między nami. Wystarczy jedno słowo, by wszystko wybuchło. Przytłacza mnie to, więc ukradkiem wymykam się z butelką czerwonego wina do łazienki na górze. Potem próbuję się utopić w wannie, leżąc z otwartymi oczami pod wodą, ale instynkt przetrwania co chwilę zmusza mnie, bym się wynurzyła i zaczerpnęła powietrza. Paradoksalnie żaden z tych oddechów nie przynosi mi ulgi, a wręcz mam poczucie, że mnie od niej oddala. Gdy się w końcu poddaję i wychodzę na jasny, kremowy dywan jest mi zimno, bo ciepło zupełnie wyparowało i jestem już mocno wyziębiona. Czuję się jak skazaniec przed egzekucją, któremu przelatuje przed oczami całe życie, tyle że mój seans jest wyjątkowo długi i okrutny.
Gdy wchodzi do łazienki, stoję niemal naga przed lustrem. Unosi brew, ale ja tylko kręcę głową, modląc się, by nie zadał mi żadnego idiotycznego pytania.
– Sarah kazała mi sprawdzić, czy się nie utopiłaś – szepcze.
– Nie żebym nie próbowała – odpowiadam. Gdy staje za mną opiera dłonie na marmurowym blacie, wpatrując się w uważnie w odbicie moich oczu.
– Myślisz, że to by jakoś im pomogło? – pyta i słyszę udawaną drwinę w jego głosie. Panicznie go tym wyznaniem przestraszyłam.
– Może tak, może nie... ale to żałosne, że siedząc z wami dwoma przy stole, czuję się jak jedyna osoba na pogrzebie, która opłakuje zmarłego.
– Nikt nie umarł, Kath. – Mruży oczy, a ja znów mam ochotę się utopić, bo znam tę minę. Stracił cierpliwość. – Nie zachowuj się jak dziecko. Wszyscy jesteśmy dorośli, nie wykopiesz za nikogo szczęścia swoją łopatą, wiesz o tym – powtarza moje własne słowa.
– Jasne – warczę przez zęby. – Wszystkich was popierdoliło. Pieprzeni hipokryci... – burczę, wyrywając się z jego objęć.
– Jeśli ktoś tu jest hipokrytą, to tylko jedna osoba. – Słyszę zza pleców, gdy usiłuję trzasnąć drzwiami. Trzyma je za klamkę z drugiej strony. – Uspokój się, dziewczyny śpią.
– Oczywiście. Bo ty jesteś święty. Niewiniątko... Zapomniałeś już jaki dałeś popis przed świętami? – Krew mi szumi w uszach, bo jestem wściekła. Mam ochotę wrzeszczeć na niego, choć jest środek nocy i jeszcze przed minutą nie miałam siły na nic. – Spieprzyliśmy to. Wszyscy, ja też. I wiesz? Nienawidzę was za to. Nienawidzę siebie. Rzygam tym, że albo wiecznie się wzajemnie obwiniamy, albo dla odmiany udajemy, że nic się nie stało i jest zajebiście. I teraz Ci coś powiem – mówię, patrząc mu w oczy – nie jest zajebiście. Jest, kurwa, tragicznie i ja nie mam siły się w to bawić.
– To przestań! – rzuca nieco głośniej, niż by wypadało. – Przestań, skoro jesteś taka biedna i poraniona, bo wszyscy jesteśmy takimi idiotami. – Znowu to robi. Mówi to tym cholernym, lodowatym tonem, którego używa zawsze, gdy chce kogoś zranić.
– Chrzań się – wypowiadam niemal bezgłośnie, zamykając mu drzwi do sypialni przed nosem. Nie mają jednak zamka, więc po chwili słyszę jego szept za mną.
– Dlaczego mi to robisz?
– Sam sobie to robisz! – syczę, naciągając przez głowę przydługą bokserkę.
– Kath... O co ty mnie właściwie oskarżasz? Co ja ci takiego zrobiłem?  – Te pytania zbijają mnie pantałyku, gdy tylko przez sekundę się nad nimi zastanawiam. Nie wiem, bo nie rozumiem. Tak naprawdę nie mam pojęcia, co się stało i dlaczego moja rodzina się rozpadła, dlaczego jestem na niego tak wściekła i dlaczego chce mi się płakać, a im bliższa jestem znalezienia odpowiedzi na te pytania, tym bardziej nie chcę ich poznać. Stoję z ręką opartą na drzwiczkach szafy i czuję jak z podwójną mocą wraca do mnie całe zmęczenie tego dnia, tygodnia, całego życia.
Łzy, które dotąd jedynie piekły mnie pod powiekami, teraz spływają strumieniem po moich policzkach, choć wcale nie dałam im na to swojego pozwolenia.
– Nie wiem – odpowiadam w końcu martwym głosem. – Jestem zmęczona. Chodźmy spać. Może rano okaże się, że to wszystko nam się tylko przyśniło.

poniedziałek, 14 marca 2016

027. rozdział dwudziesty siódmy

027. Rozdział dwudziesty siódmy
Why couldn't you let me in by your side?

Życie odciska ślady na jego ramionach, udach, na całym ciele. Widzę je wyraźnie, niczym wymalowane flamastrem na skórze i jest w tym zasadniczo wiele prawdy. Ale mam świadomość, że pod czarnymi liniami tych tatuaży kryje się o wiele więcej, niż świat byłby w stanie się domyślić.
Nie komentuję ich, nie oceniam. Przyjmuję dokładnie w ten sam sposób, w jaki on przyjmuje moje blizny. To jego blizny... zadane sobie na własne życzenie. Bólem upamiętniające coś ważnego i tym samym dające wyraz wszystkiemu temu, co znajduje przystań w jego głowie. A wiele było lęków i złości od ostatniego razu... Zbyt wiele.
Przyciskam wargi do jego ucha. Dzielimy ten świat na dwoje, coś nam w końcu jeszcze z niego pozostało. To nie jest łatwe podnieść się po tym wszystkim, otrząsnąć, otrzepać, pójść dalej. Każdego dnia stajemy przed wyborem, który prawie zawsze jest po prostu zerojedynkowy. Kochać, czy nienawidzić? Pamiętać, czy zapomnieć? Walczyć, czy odpuścić? Wybaczyć czy przekreślić?
Nowy Jork... nowy start. Nowy? Gdy o tym myślę mimowolnie parskam śmiechem. Życie przecież nie ma początku. Każdy znany nam start jest tylko kolejnym etapem, kolejnym rozdziałem, kolejnym tomem bezpoczątkowego istnienia. Jak mogliśmy pomyśleć, że cokolwiek w tym szalonym mieście będzie „od początku?”
 Co cię tak rozbawiło? – pyta, gdy wtulam twarz w jego szyję i pozwalam kroplom ciepłej wody zmoczyć mi włosy i spłynąć gorącą stróżką po plecach.
 Wiesz? Tak sobie czasami myślę, że Bóg ma niesamowite poczucie humoru... Nie uważasz?