021. Rozdział dwudziesty
pierwszy
My
name is Sarah and I love you...
Leżę na łóżku, przez
okno obserwując migoczące, błękitne niebo. Ten kolor ani trochę nie kojarzy mi
się z zimą, ani grudniowym śniegiem. Ponoć pada, ale nie widzę. Właściwie nie wiem,
czy to niebo migocze, czy moje oczy znów zaszły łzami. W zasadzie i tak ganz
egal...
Mam posiniaczone ręce,
bo dwa razy dziennie jakaś kobieta wkłuwa mi się grubą igłą w żyłę, aby pobrać
krew do badań. Wenflon w lewej dłoni cholernie irytuje i najchętniej sama bym
go sobie wyjęła. O dziwo jednak nie histeryzuję, choć nie wiem, czy to moja
silna wola, czy tabuny leków. Dożylnie podają mi różne dziwne substancje, w tym żelazo i leki
zagaszające krew, bo choć najgorsze już za mną, wciąż tracę jej więcej, niż mój
organizm jest w stanie wyprodukować. Te leki nie działają jednak tak jak
powinny, dlatego jutro założą mi wkłucie centralne i podadzą coś na obkurczenie
naczyń krwionośnych. Nie skończyłam medycyny, ale zważywszy na fakt, że mój
żołądek ze stresu nie przyjmuje pokarmów, wydaje się to podwójnie dobrym
rozwiązaniem.
Czuję się jak wampir,
gdy rano pielęgniarka do śniadania przynosi mi na srebrnej tacy woreczek z
krwią, którą podłącza i wiesza na strajku.
– Jeszcze ciepła – mówi
i puszcza do mnie perskie oko, bo krew najwyraźniej dopiero ogrzano, choć w rzeczywistości
jest równie zimna, co wszystkie inne kroplówki. Ręką momentalnie mi
lodowacieje, więc na pociechę dostaję własny sweter i dodatkowy, szpitalny koc.
Nie wolno mi siedzieć,
nie mówiąc o chodzeniu, dlatego godzinę później z całym łóżkiem jestem
zabierana na badania. Chce mi się śmiać, na wspomnienie lekarza, który każe mi
ostrożnie leżeć na boku, ale dławię w sobie parsknięcie. Nienawidzę szpitali.
– Miałyśmy dużo
szczęścia – mówi do mnie pani doktor i robi mi USG. Lubię ją i lubię na nią
patrzeć. Ma piękny odcień ciemnych, kasztanowych włosów. Mogłaby być moją
matką, bo tak też się zachowuje. Ona jedna postanowiła dokonać cudu. – Chcesz
się przywitać? – pyta, a ja zagryzam wargi i kiwam głową. Jasne, że chcę.
Słyszę na głośnikach jak bije we mnie maleńkie serduszko i momentalnie skacze
mi ciśnienie. Lekarka patrzy na mnie ze współczuciem. – Spokojnie, Kath,
spokojnie... Musisz się uspokoić, bo nie będę mogła więcej ci tego pokazać. Nie
chcesz przecież, żeby maluchowi stała się krzywda.
To dziwne. Jestem jak
jako, a raczej wydmuszka. Właściwie nie ja jestem... tylko „maluch” we mnie.
Każdy mój ruch, przyśpieszone bicie serca, jedna niespokojna myśl; wszystko na
tym etapie może wyrządzić mu niewyobrażalną krzywdę, a nie ma przecież żadnej
gwarancji, że nie porywamy się z motyką na słońce. Ale cuda się przecież
zdarzają...