19 lutego 2014
008.
Rozdział ósmy
Wiśniewski
na każdą porę mojego życia... dosłownie każdą.
„Miał przylecieć do
Krakowa wieczornym samolotem z Berlina. Znalazł jakieś wcześniejsze połączenie
przez Kolonię. Spędził dziewięć godzin na lotnisku w Kolonii, aby być
dziewięćdziesiąt minut dłużej ze mną w Krakowie. On nie mierzył czasu latami
swojego życia. On mierzył go czasem swoich przeżyć. Były dla niego jak dotyk
prawdy. Potrzebował ich, aby nie zwariować i aby czuć, że całe to zamieszanie
ma sens. Dla przeżyć zatrzymywał się w swoim powierzchownym pędzie do przodu,
by nabrać sił przed dalszą drogą. Czasami były to tylko minuty. Kolekcjonował
przeżycia tak jak inni kolekcjonują obrazy lub figurki aniołów. Przez długi
czas, gdy traciłam z nim kontakt na więcej niż dwanaście godzin, drżałam ze
strachu na powracającą myśl, że będę, lub nawet już jestem, tylko jednym z
aniołów w jego kolekcji.
Stanął za mną, ustami i
językiem dotknął mojej szyi, zakładając mi słuchawki na uszy. Potem odwrócił
mnie do siebie, nacisnął przycisk w odtwarzaczu i wepchnął obie swoje dłonie za
pasek moich dżinsów. Z rozkrzyżowanymi ramionami i ściśniętymi w pięści dłońmi
ociekającymi wodą stałam przytulona do niego, poddając się temu, co robi.
Osłupiała, zasłuchana, zacałowana...
Miłość to więcej niż
zwykły pocałunek, to więcej niż zwykłe połączenie...
Można warg dotykać,
muskać je, ssać, gryźć, podnosić językiem, można je zamykać swoimi ustami, aby
za chwilę je otworzyć, rozewrzeć, spulchnić lub mocno zacisnąć. Można
koniuszkiem języka cierpliwie i dokładnie namaszczać śliną ich brzeg. Można
przygnieść je do dziąseł, można je smakować, można je zwilżyć lub zamoczyć
swoją śliną, aby zaraz potem osuszyć wydychanym powietrzem. Można je obejmować
szczelnie swoimi wargami, po chwili zwolnić uścisk, otworzyć na oścież,
rozsunąć zęby, wyssać język na zewnątrz i przygryzać go delikatnie. Można go potem
wepchnąć do środka, przycisnąć do dolnego podniebienia i dotykać swoim językiem
wybrzuszenia dziąseł nad każdym zębem po kolei, można dotknąć nim górnego
podniebienia i zatrzymywać na każdym jego zgrubieniu, można... Można zwariować
przy tym. Albo się zakochać.
Gdy dzisiaj zastanawiam
się, kiedy tak naprawdę zaczęłam go kochać, to zawsze przychodzi mi do głowy te
pięć minut i czterdzieści jeden sekund. Odwołał trzy spotkania w Berlinie,
zapłacił niebotyczne sumy, zestawiając lot przez Kolonię, aby przeżyć ze mną
pięć minut i czterdzieści jeden sekund pocałunku, który sobie wymarzył,
słuchając przypadkowo tej piosenki w taksówce z lotniska Tegel do centrum
Berlina. Wpychał mi do uszu muzykę i słowa, które opowiadają miłość ostateczną
i ustami „czynił mnie swoją”.
Mógłbym przez cały dzień opowiadać o tobie,
Nie wymawiając ani razu twojego imienia,
Nic nie da się porównać z tobą,
nic nie jest tak piękne jak ty.
Każdy twój ruch, każda godzina z tobą...
Nie znam niczego tak pięknego jak ty
Nie znam niczego...
Ich kenne nichts, das so schön ist wie du...
Ich kenne nichts...
Ustami czynić swoją, naznaczyć cię sobą...
Gdy nie było już żadnych
więcej „można” dla moich ust, rozpiął pasek moich spodni, zrzucił je z majtkami
na podłogę i posadził mnie na parapecie okna, klękając przede mną. Można warg
dotykać, muskać je. Ssać, bardzo delikatnie gryźć, rozsuwać językiem, można je
zamykać swoimi ustami, aby za chwilę je otworzyć, rozewrzeć, wepchnąć język do
wnętrza. I nie przerywać ani na chwilę. Można. I można przy tym zwariować.
Przestać na chwilę oddychać z braku tchu. Przestać myśleć, przestać pamiętać i
zacząć tylko czuć. Pozbyć się resztek wstydu i otworzyć się jeszcze bardziej.
Na oścież. Jak muszla z perłą. Różową perłą. Nie żadną pospolitą, białą.
Różową, wilgotną perłą wypchniętą nadmiarem pulsującej w niej krwi na zewnątrz.
Poczuć tam dotyk języka
i zacząć na nowo oddychać. Łapczywie, aby móc krzyczeć. Oszaleć. Jeszcze
bardziej...
Ustami czynić swoją...
Sam tak to nazwał. Nad ranem, w ciszy mroku, wyczerpana po całej nocy,
przytulona piersiami do jego pleców wsłuchiwałam się w jego spokojny oddech,
broniąc się zaciekle przed snem, który mógł odebrać mi kilka świadomych godzin
jego obecności. Gdy szarość świtu zaczęła przedostawać się do wnętrza szparami
w żaluzjach, wstałam ostrożnie, odklejając się od niego. Obudziłam go muzyką
wypełniającą szeptem sypialnię...
Ich kenne nichts, das so schön ist wie du...”
~ Janusz L. Wiśniewski ~
W.
OdpowiedzUsuń(20 lutego 2014, 23:22)
To to pan Wiśniewski, to wszystko? Chyba powinnam coś poczytać, skoro tak pięknie pisze.