031. Rozdział trzydziesty pierwszy
You're the only one that matters...
Ciężkie,
popołudniowo-wieczorne słońce rozlewa się jaskrawymi kaskadami po jasnych
panelach pracowni, gdy odnajduję go pogrążonego w ciszy i własnych myślach. Otwiera
oczy dopiero, gdy siadam okrakiem na jego kolanach i odgarniam mu jasne włosy z
czoła. Wpatruje się we mnie, jakby nie widział mnie od dobrych kilku
dziesięcioleci i jakbyśmy wcale nie spędzili razem niemal całego dnia. W jego
oczach odbija się to zmęczenie, które od tygodnia zapija kawą i wypala z każdym
kolejnym papierosem, ale mimo to jest spokojny.
Niemal
bezwiednie dotykam nosem jego nosa i muskam spierzchnięte usta. Po minucie lub
dwóch coraz bardziej zachłannego pocałunku czuję nacisk jego zębów na swojej
dolnej wardze. Jest trochę tak, jak we wrześniu, choć wydaje mi się, że od dnia
naszych zaręczyn minęły już całe wieki. Mimo to prawie tak jak wtedy jego pewne
dłonie pełzną po białym materiale mojej bokserki, by wspiąć się po żebrach i
dotknąć mojego biustu.
Pocałunek
urywa się jednak nagle, gdy wtula twarz w moją szyję, drażniąc zarostem wgłębienie
tuż nad moim prawym obojczykiem. Przez moment siedzimy przytuleni, niemal
nieruchomo. Gładzę jego kark, wsłuchując się w płytki oddech, by w chwilę
później mimowolnie wbić paznokcie w jego ramiona, gdy przez opięty na moim
ciele materiał przygryza sutki moich piersi...