środa, 3 czerwca 2015

025. rozdział dwudziesty piąty

025. Rozdział dwudziesty piąty
The only heaven I'll be sent to is when I'm alone with you…


Rozczulenie pochodzi ze środka bezgranicznej miłości, gdy odgarnia mi włosy i ciepłymi wargami dotyka mojego karku. Trzymam zapełnione kreską jego dłoni kartki. Nie znam się, ale jest wspaniały w tym, co robi... we wszystkim.
– ...i co o tym myślisz? – pyta, jakby podjął przerwaną rozmowę.
– Że jesteś artystą w każdym calu – odpowiadam, odchylając głowę.
Opiera brodę na moim ramieniu. Przez chwilę milczy, a jego oddech łaskocze mnie w ucho. Szarość dzisiejszego nieba odbiera kolor trawie. Zupełnie jakby zbierało się na deszcz, choć to przecież tak niepodobne do tego miejsca.
– Bycie artystą jest pełne wyrzeczeń, wiesz? – szepcze i myślę, że wiem, do czego zmierza. – Nie spodoba ci się to, ale... – milknie, jakby brakowało mu wytłumaczenia. Jest ono zresztą zupełnie zbędne, bo wiem, że to po prostu jego lojalność wobec mnie. Rodzaj przedwczesnych przeprosin. W ten sposób uprzedza się dziecko, które uparło się oglądać film dla dorosłych, aby zamknęło oczy.
Trwamy w milczeniu, zgodnie litując się nad sobą.
Po chwili wyjmuje mi z dłoni plik kartek i odrzuca je na bok, tak że w bezładzie rozsypują się i zaściełają odtąd podłogę pod kanapą niczym dość oryginalny dywan. Wtulam się w jego ramiona, gdy obejmuje mnie w pasie i wsuwa dłonie pod materiał własnej koszulki, którą od jakiegoś czasu noszę z upodobaniem.
W moment później leżymy nadzy na zimnych panelach pracowni. Jasność za oknem niezauważalnie przechodzi w mglistą, chłodną szarość wieczora. Przyglądam się, jak w tym dziwnym półmroku lśnią jego brązowe oczy. Przyciąga do ust opuszki moich palców i przychodzi mi na myśl, że gdyby tylko wydymić lekko przestrzeń za nim, można by stworzyć piękny portret. Drżą mi dłonie i uda, i nie wiem już czy z zimna, czy z dotyku wilgotnych pocałunków. Mam ochotę mówić, szeptać cokolwiek, by przerwać tylko tę nieznośną ciszę obrazów. Chcę zdjąć z siebie ten okrutny ciężar niedopowiedzenia, którego nie udźwigną ani słowa, ani gesty...
Dotykiem warg kreślę szlak wzdłuż mapy jego ciała. Zaczyna drżeć, nim jeszcze dochodzę do załamania nad kością biodrową.