poniedziałek, 14 marca 2016

027. rozdział dwudziesty siódmy

027. Rozdział dwudziesty siódmy
Why couldn't you let me in by your side?

Życie odciska ślady na jego ramionach, udach, na całym ciele. Widzę je wyraźnie, niczym wymalowane flamastrem na skórze i jest w tym zasadniczo wiele prawdy. Ale mam świadomość, że pod czarnymi liniami tych tatuaży kryje się o wiele więcej, niż świat byłby w stanie się domyślić.
Nie komentuję ich, nie oceniam. Przyjmuję dokładnie w ten sam sposób, w jaki on przyjmuje moje blizny. To jego blizny... zadane sobie na własne życzenie. Bólem upamiętniające coś ważnego i tym samym dające wyraz wszystkiemu temu, co znajduje przystań w jego głowie. A wiele było lęków i złości od ostatniego razu... Zbyt wiele.
Przyciskam wargi do jego ucha. Dzielimy ten świat na dwoje, coś nam w końcu jeszcze z niego pozostało. To nie jest łatwe podnieść się po tym wszystkim, otrząsnąć, otrzepać, pójść dalej. Każdego dnia stajemy przed wyborem, który prawie zawsze jest po prostu zerojedynkowy. Kochać, czy nienawidzić? Pamiętać, czy zapomnieć? Walczyć, czy odpuścić? Wybaczyć czy przekreślić?
Nowy Jork... nowy start. Nowy? Gdy o tym myślę mimowolnie parskam śmiechem. Życie przecież nie ma początku. Każdy znany nam start jest tylko kolejnym etapem, kolejnym rozdziałem, kolejnym tomem bezpoczątkowego istnienia. Jak mogliśmy pomyśleć, że cokolwiek w tym szalonym mieście będzie „od początku?”
 Co cię tak rozbawiło? – pyta, gdy wtulam twarz w jego szyję i pozwalam kroplom ciepłej wody zmoczyć mi włosy i spłynąć gorącą stróżką po plecach.
 Wiesz? Tak sobie czasami myślę, że Bóg ma niesamowite poczucie humoru... Nie uważasz?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz