sobota, 27 grudnia 2014

021. rozdział dwudziesty pierwszy

021. Rozdział dwudziesty pierwszy
My name is Sarah and I love you...

Leżę na łóżku, przez okno obserwując migoczące, błękitne niebo. Ten kolor ani trochę nie kojarzy mi się z zimą, ani grudniowym śniegiem. Ponoć pada, ale nie widzę. Właściwie nie wiem, czy to niebo migocze, czy moje oczy znów zaszły łzami. W zasadzie i tak ganz egal...
Mam posiniaczone ręce, bo dwa razy dziennie jakaś kobieta wkłuwa mi się grubą igłą w żyłę, aby pobrać krew do badań. Wenflon w lewej dłoni cholernie irytuje i najchętniej sama bym go sobie wyjęła. O dziwo jednak nie histeryzuję, choć nie wiem, czy to moja silna wola, czy tabuny leków. Dożylnie podają mi  różne dziwne substancje, w tym żelazo i leki zagaszające krew, bo choć najgorsze już za mną, wciąż tracę jej więcej, niż mój organizm jest w stanie wyprodukować. Te leki nie działają jednak tak jak powinny, dlatego jutro założą mi wkłucie centralne i podadzą coś na obkurczenie naczyń krwionośnych. Nie skończyłam medycyny, ale zważywszy na fakt, że mój żołądek ze stresu nie przyjmuje pokarmów, wydaje się to podwójnie dobrym rozwiązaniem.
Czuję się jak wampir, gdy rano pielęgniarka do śniadania przynosi mi na srebrnej tacy woreczek z krwią, którą podłącza i wiesza na strajku.
– Jeszcze ciepła – mówi i puszcza do mnie perskie oko, bo krew najwyraźniej dopiero ogrzano, choć w rzeczywistości jest równie zimna, co wszystkie inne kroplówki. Ręką momentalnie mi lodowacieje, więc na pociechę dostaję własny sweter i dodatkowy, szpitalny koc.
Nie wolno mi siedzieć, nie mówiąc o chodzeniu, dlatego godzinę później z całym łóżkiem jestem zabierana na badania. Chce mi się śmiać, na wspomnienie lekarza, który każe mi ostrożnie leżeć na boku, ale dławię w sobie parsknięcie. Nienawidzę szpitali.
– Miałyśmy dużo szczęścia – mówi do mnie pani doktor i robi mi USG. Lubię ją i lubię na nią patrzeć. Ma piękny odcień ciemnych, kasztanowych włosów. Mogłaby być moją matką, bo tak też się zachowuje. Ona jedna postanowiła dokonać cudu. – Chcesz się przywitać? – pyta, a ja zagryzam wargi i kiwam głową. Jasne, że chcę. Słyszę na głośnikach jak bije we mnie maleńkie serduszko i momentalnie skacze mi ciśnienie. Lekarka patrzy na mnie ze współczuciem. – Spokojnie, Kath, spokojnie... Musisz się uspokoić, bo nie będę mogła więcej ci tego pokazać. Nie chcesz przecież, żeby maluchowi stała się krzywda.
To dziwne. Jestem jak jako, a raczej wydmuszka. Właściwie nie ja jestem... tylko „maluch” we mnie. Każdy mój ruch, przyśpieszone bicie serca, jedna niespokojna myśl; wszystko na tym etapie może wyrządzić mu niewyobrażalną krzywdę, a nie ma przecież żadnej gwarancji, że nie porywamy się z motyką na słońce. Ale cuda się przecież zdarzają...

1 komentarz:

  1. Kocham tytuł. Kocham ją... Dobrze, że dodałaś. To takie Twoje. Prawdziwe...

    OdpowiedzUsuń